sobota, 20 grudnia 2008

"Kobieta do zjedzenia" Margaret Atwood


Kobieta do zjedzenia, książka do połknięcia. Powieść Margaret Atwood wciąga. Niewiadomo kiedy upływa czas i kolejne strony opowieści. Nie ma dat, nie ma wydarzeń politycznych, które umiejscowiły by nas w czasie. Równie dobrze, mogą to być lata 60-te w Kanadzie, co rok 2008 w Polsce - opóźnionej, gospodarczo, kulturowo i mentalnie w stosunku do zachodu.

Bohaterka, Marian, staje wobec wyboru między opoką - Peterem, dobrze zarabiającym prawnikiem, a mrocznym i tajemniczym Duncanem, czyli wolnością, niezależnością, ale też byciem indywidualną konsumentką.
Symbolem zanikania woli bohaterki jest postępujący jadłowstręt, obejmujący coraz większą ilość produktów. Zaczyna się od krwawego befsztyka, poprzez jajka aż po marchewkę. Marian uzmysławia sobie cierpienie zwierząt i roślin, zniewolenie i odbieranie życia. Kulminacją jej przemiany jest wywołana głodem i alkoholem projekcja przyszłości, której doświadczyła na przyjęciu u narzeczonego. Na imprezie, na którą w ostatniej chwili zaprosiła własnych znajomych, ma nieswoją sukienkę, fryzurę, biżuterię i twarz. Wyzwolenie daje jej ucieczka od narzeczonego i jego świata oraz przygotowanie biszkoptu - słodkiej, pustej kobiety, kobiety do wchłonięcia. Przygotowanie ciasta i zjedzenie go od strony nóg zwraca Marian wolność i apetyt. A także narrację, bowiem środkowa część książki opowiedziana jest w trzeciej osobie, aby na koniec znów wrócić do pierwszej osoby.

Pomimo upływu 50 lat, problematyka "Kobiety do zjedzenia" jest nadal aktualna. Przestrzega przed zbytnią rezygnacją z samej siebie na rzecz bliskich i oczekiwań otoczenia. Mówi, jak blisko jest od kompromisu i poświęcenia, do popadnięcia w zależność i zatracenie siebie a nawet popadnięcie w szaleństwo.